Wyszedłem ze stajni. Znów byłem wściekły i chciałem coś pociąć. Żeby mnie dziewczynki uczyły wychowania, też mi coś. To mój koń (niestety) i mogę z nim robić co mi się chce i to bezkarnie. Z rękami w kieszeniach od spodni, z uniesioną głową, w bassebolówce poszedłem do mojego domku i koniec dnia spędziłem na słuchaniu muzyki.
Następnego dnia Bon Jovi w ogóle nie dał mi się do siebie zbliżyć, więc w ostateczności na lekcje pożyczyłem klubową Elbę, a całą resztę dnia się nudziłem. Przecież proste: jest się wrednym = brak przyjaciół = samotność = nuda = jeszcze gorsze rzeczy. Ale ja nie potrzebuję przyjaciół, żeby chociaż był w okolicy jakiś gang "hultajów". Można by się zapoznać. Ale nie. Trudno.
Poszedłem do lasu. Wlazłem na drzewo i zostałem tam do godziny 22:00. Potem wróciłem do jadalni, gdzie złapała mnie nauczycielka woltyżerki.
- Criss, gdzie byłeś? Nie było cię na obiedzie i kolacji!
Starałem się ją zignorować ale nie dało się.
- Bardzo mi przykro, proszę pani. Już nigdy taka sytuacja nie będzie miała miejsca - wydusiłem z trudem.
- Oby. Jedz i idź spać.
Kiedy odeszła, uśmiechnąłem się drwiąco. Miałem skrzyżowane palce... Porwałem na drogę jabłko i poszedłem do pokoju.
Parę dni później Bon Jovi po godzinie nieustępywania pozwolił mi wejść na siebie. Nie cierpiałem jeździć na Elbie, bo ona cały czas gdzieś się zagapiała i co chwila się zatrzymywała. Dlatego ucieszyło mnie że Jovi mi odpuścił. Na lekcji z Helen dotarło do mnie że nie dostałem jeszcze tzw. "ochrzanu" za skaleczenie konia. Spojrzałem na Ashley i Alice. Widać jeszcze nie wygadały.
Potem miałem karę sprzątania boksów (za co raczej nie powiem) i wyworzenia obornika. Po całym dniu byłem wyczerpany. Wieczorem (ok. 18:00) siedziałem na płocie od padoku z kotem Rebusem na rękach. Obok mnie przechodziła Ashley. Kiedy była jeszcze 3 m ode mnie odwróciła trochę wzrok, może udawała że mnie nie widzi. Kiedy przechodziła tuż obok mnie spytałem:
- Nie nakablowałaś, co?
Dziewczyna spojrzała na mnie.
Ashley, dokończysz?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz